Reżyserka za burtą
Na odwrocie słynnego albumu komediowego Improvisations to Music, wydanego w 1958 roku w duecie z Mikiem Nicholsem, jej biogram prowokuje domysły: „Panna May nie istnieje”. Słychać ją jednak wyraźnie, na przykład, gdy zwierza się z – kuriozalnych – emocji, jakie rzekomo wzbudziła w niej lektura Tako rzecze Zaratustra. Mike Nichols głośno empatyzuje.
Słychać ją też, gdy ma usta wypchane kanapką z pastrami (bardzo smaczną) i opowiada o swojej karierze filmowej prowadzącym podcast Naked Lunch w 2022 roku. Widać ją też, gdy w Bogatej, wolnej, samotnej (A New Leaf, USA 1971) podczas burżujskiej, sztywnej imprezy hałasuje, wylewa herbatę, tłucze porcelanę. Widzi ją także teatralna śmietanka, skoro za rolę w brodwayowskim The Waverly Gallery Kennetha Lonergana dostała nagrodę Tony – w wieku 85 lat.
A jednak w pewnym sensie nie istnieje. Próżno szukać jej w napisach Tootsie (reż. Sydney Pollack, USA 1982) – choć odpicowała solidnie postać Billa Murraya – czy w Czerwonych (Reds, reż. Warren Beatty, USA 1981), Labiryncie (Labyrinth, reż. Jim Henson, USA/Wielka Brytania 1986). Jej nazwiska nie wymawia się jednym tchem obok innych reżyserów amerykańskich ery Nowego Hollywood; rzadko pojawia się w wydawnictwach poświęconych kobietom-reżyserkom mimo dwóch nominacji oscarowych na koncie – za Niebiosa mogą zaczekać (Heaven Can Wait, reż. Warren Beatty, Buck Henry, USA 1978) i Barwy kampanii (Primary Colors, reż. Mike Nichols, USA 1998). Oscar honorowy, przyznany jej w 2022 roku, niespecjalnie odbił się echem.
A może inaczej: Elaine May istnieje, jeszcze jak – ale od zawsze na własnych zasadach.
Na wątpliwość: uwodzenie
Ta reżyserka, scenarzystka, aktorka i, nie bójmy się tych słów, znakomita stand-uperka rzadko szła na artystyczne kompromisy. Jej komediowy duet z Mikiem Nicholsem (tak, TYM Nicholsem, reżyserem Absolwenta i Pracującej dziewczyny) trwał dopóty, dopóki wymogi sławy nie doskwierały jej za bardzo. Ale gdy tylko do ich skeczy wkradła się odrobina rutyny, nieuchronna, gdy kapitalizuje się wywrotowy potencjał żartu, May i Nichols poszli swoimi drogami. Kabaretowa powtarzalność nie była w smak wyćwiczonej w improwizacji artystce – i tak May & Nichols przeszli do historii komedii, po wydaniu ledwie trzech albumów ze skeczami i jednym sezonie na Broadwayu.
Istotą popularności duetu była unikatowa mieszanka inteligencji, improwizacji i wiarygodności. May & Nichols humorystycznie opracowywali sytuacje, których aktorami jesteśmy (byliśmy lub będziemy) wszyscy: rozmowy telefoniczne, korzystanie z usług zakładu pogrzebowego, nastoletni huragan hormonów. Jakością dodaną był unikalny żydowski humor, który wreszcie dziarsko wydobył się z imigranckich ciał oraz odwaga w mierzeniu się z tym, co niespodziewane. May lubiła mawiać: „W razie wątpliwości należy uwodzić”, co przychodziło jej łatwo. Błyskotliwa i wygadana, skupiała na sobie całą uwagę. Aktor Richard Burton powiedział o niej kiedyś:
Elaine to jedna z najbardziej inteligentnych, pięknych i dowcipnych kobiet, jakie kiedykolwiek spotkałem. Mam nadzieję, że już nigdy jej nie zobaczę.
Cóż, wiele osób podzielało tę opinię, bo do kompletu z przebojowością i talentem szła potrzeba nie do odparcia: by robić wszystko po swojemu. Bez względu na koszty.
Kłopoty z Elaine
Po nakręceniu swojego debiutu reżyserskiego, Bogatej, wolnej, samotnej, May pozwała Paramount, bo studio dokonało haniebnych jej zdaniem cięć i skróciło niemal trzygodzinny materiał do niespełna 90 minut. Afera została zakończona: sędzia obejrzał film i uznał, że jest dobry. May przełknęła ten wyrok i kontynuowała pracę. Kid złamane serce (The Heartbreak Kid, USA 1972) zrealizowała szybko – poszło gładko, bo film nie bazował na jej scenariuszu, a autor tekstu Neil Simon podziwiał pracę Elaine. I choć film o żydowskim kompleksie, który pcha świeżo upieczonego męża-barana (w jidysz: shmuck) w stronę nieskazitelnej i białej jak jedwabne prześcieradło Cybill Shepherd, ma wyraźny autorski stempel, to May w tym czasie grzebała już w innym scenariuszu. Do historii o dwóch gangsterach, co to znają się od dziecka, i miała już nawet zaklepanych Petera Falka i Johna Cassavetesa jako odtwórców głównych ról. Wróciła zatem do Paramountu z nadzieją na więcej autonomii, ale i tym razem musiała się wykłócać o kolejne metry nakręconej taśmy. Improwizacja wymaga cierpliwości, ale producentów zmierzchających studiów filmowych nie bardzo to obchodziło. Montaż Mikey i Nicky zajął rok i choć dziś film jest uważany za arcydzieło, to w 1976 roku, chyba na złość reżyserce, wypuszczono go do kin po cichu, bez żadnej promocji, a nawet anonsując porażkę. Przeciąganie liny zmęczyło May tak bardzo, że odpuściła reżyserię na kolejnych 10 lat. A potem było tylko gorzej.
Ishtar albo kręcenie inby
Miało być pięknie: gatunkowy pewniak w konwencji kina drogi, z bohaterami podobnymi do tych, w które wcielali się w starym Hollywood Bing Crosby i Bob Hope. Pełna reżyserska władza dla May w ramach podziękowań za wspólną pracę z Warrenem Beattym. Pustynne pejzaże, marokański wiatr. Tyle że ostatecznie piasek podrażniał twarze, wielbłądy nie miały niebieskich oczu, a koszty produkcji wybiły w stratosferę. Beatty zaczął kłócić się z May, Dustin Hoffman robił za mediatora. Na dodatek na produkcję spadła plaga złej reklamy: jeszcze przed odsuwaną w czasie premierą WSZYSCY wiedzieli, że Ishtar (USA 1987) będzie porażką.
W istocie: szereg nominacji do Złotych Malin, obowiązkowa obecność w rankingach najgorszych filmów wszech czasów i największych finansowych wtop może zwieść widza_kę, ale uważny_a kinoman_ka zobaczy wyrafinowany humor, brawurowe łamanie aktorskich emploi (Beatty jako nieudacznik? Dobre sobie!) i narracyjną szarżę – osiągnięcia, które w kinie należy raczej pielęgnować niż potępiać. Wie to na przykład Martin Scorsese – Ishtar to jeden z jego ulubionych filmów.
Legendarne kłótnie i problemy na planie wraz z późniejszymi przepychankami w montażowni (Beatty, Hoffman i May wszyscy mieli prawo do przygotowania własnej, najlepszej ich zdaniem wersji filmu) ostatecznie doprowadziły May do opuszczenia reżyserskiego krzesła. Już nigdy nie nakręciła żadnej fabuły.
Filmy Elaine May to wyrwane z hollywoodzkiego gardła perły: pełne smutnego komizmu, aktorskich eksperymentów, gatunkowych przyjemności, a przede wszystkim: głębokich refleksji o międzyludzkich relacjach – romantycznych, rodzinnych, przyjacielskich. Oglądanie ich wprawia w zdumienie każdą osobę, która kocha kino: jak to możliwe, że Elaine May nie istnieje? Przecież (cytując jej skecz Bach to Bach z Improvisations to Music) „po seansie odkrywa się przede mną zupełnie nowy świat! Wiesz, co mam na myśli?”
(I wtedy każdy kinoman woła, naśladując Mike’a Nicholsa: wiem DOKŁADNIE, co masz na myśli).
Patrycja Mucha